Reisefieber, pomysł na zwiedzanie świata - Jan M.
Fijor
Producent: Fijor Publishing
Przysłowie: „szewc bez butów chodzi” w odniesieniu do
wydawcy oznacza, iż na wydanie własnych książek i wspomnień nie ma
on nigdy czasu. Reisefieber miała się ukazać wiele lat temu.
Wychodzi dopiero teraz. Na szczęście, książka nie tylko nie
straciła na aktualności, ale co więcej, upływ czasu dodał jej
pikanterii, a niekiedy nową, zaskakującą konkluzję czy pointę. Mimo
przemian technologicznych, zmiany mód i obyczajów, mój sposób na
poznanie świata „poprzez szukanie guza” nadal, a może nawet
bardziej niż kiedykolwiek jest w cenie. Nie wierzycie? To
poczytajcie . (jmf) ( ) Usiadłem na swoim posterunku przy szybie,
wyjąłem zenita, czatując na atrakcyjny temat do zdjęć. Nie czekałem
długo. Po przejechaniu trzech kolein, z czwartego wzniesienia
dostrzegłem potężny klif w kształcie skalnej półki podwieszony
przez naturę do zbocza wzgórza. Na oko, półka miała rozmiary
dziesięć metrów na dziesięć i sprawiała wrażenie, jakby była w
ruchu. Złudzenie ruchu wywoływało to, co się na niej działo. Na tym
skrawku ziemi kilkunastu chłopców biegało za czymś, co przypominało
piłkę. Najprawdopodobniej były to dzieci z „osiedla jaskiniowców”.
Patrzyłem oniemiały, zastanawiając się, jak oni się na takim
kawałku skały mieszczą. Jedno fałszywe podanie i lecą w dół, w
przepaść. Mimo to gracze radzili sobie wyśmienicie. Poprosiłem
Jorge, żeby zwolnił, pstryknąłem kilka klatek i wtedy dotarło do
mnie, że kilkanaście metrów na prawo od wiszącego boiska wyrasta ze
zbocza góry świętego Krzysztofa wysoka na dwadzieścia, może
dwadzieścia pięć metrów wieża strażnicza. Z jej szczytu wystawały
dwa gniazda potężnych karabinów maszynowych cekaemów (czy nawet coś
większego) wymierzonych, jeden w kierunku drogi prowadzącej na
wzgórze, drugi w grających. Nie mogłem sobie odmówić takiej gratki.
Wyszedłem z samochodu, przystanąłem na skraju drogi i
najdyskretniej jak tylko potrafiłem, pstryknąłem z biodra kilka
zdjęć. Grających w piłkę chłopców, samej wieży i boiska z wieżą w
tle. Fotografowanie obiektów wojskowych, zwłaszcza w Południowej
Ameryce, niczego dobrego nie wróży, w tym wypadku jednak nie byłem
bez szans. Znajdowaliśmy się za daleko, żeby strażnicy byli w
stanie rozpoznać nasze twarze czy numer rejestracyjny samochodu, a
tym bardziej, by mogli do nas dobiec. Mało prawdopodobne było też,
żeby z powodu takiego głupstwa do nas strzelali. Nie omyliłem się.
Dla niepoznaki zrobiłem kilka plenerów samego wzgórza i wsiadłem do
garbusa. I wtedy z naprzeciwka zamajaczyła chmura pyłu, zza której
dojrzeliśmy pojazd patrolu żandarmerii. Widzieli? Nie widzieli? A
nawet, jeśli widzieli, to co takiego? Wróciło wywiezione z PRL
poczucie winy za nieudane zbiory, za klęskę urodzaju, za to, że się
żyje, je, pije, ubiera, stwarzając socjalistycznemu państwu
kłopoty. Każdy Polak tego doświadczał. Ten kompleks sprawił, że
miałem wyrzuty sumienia za zrobienie grającym chłopcom zdjęcia.
Przygotowałem więc, na wszelki wypadek, własną wersję zdarzeń:
zobaczyłem grających w piłkę chłopców; zważywszy na unikalność tego
boiska, trudno było odmówić sobie takiego zdjęcia. Powiem w razie
czego jakiś komplement pod adresem peruwiańskiej piłki nożnej i
powinno wystarczyć. Pocieszałem się nadzieją, że Peruwiańczycy nie
skojarzą, iż pochodzę z Polski, której reprezentacja na Mundialu w
Hiszpanii (w 1982 w La Coruńa, n.b. byłem na tym meczu) rozgromiła
Peru 5:1. A może w ogóle nie zauważyli? Niestety, zauważyli. Stary,
zakurzony datsun, z napisem Guardia civil (czyli odpowiednik
polskiej Straży Miejskiej), zatrzymał się na naszej wysokości.
Wysiadł z niego przystojny młody oficer, zasalutował i –
uśmiechając się w stronę kierowcy naszego samochodu – zapytał: –
Kto robił zdjęcia? Jorge rozłożył ręce w geście bezradności.
Rozważałem przyznanie się do winy, ale na wszelki wypadek
milczałem. Popatrzył mi głęboko w oczy, a wtedy już wiedziałem, że
on też wie. – A czy ma pan zezwolenie na robienie zdjęć? – Nie, nie
mam. Nawet nie wiedziałem, że potrzebne jest takie zezwolenie –
dodałem najuprzejmiej, jak potrafiłem. – A to niedobrze, niedobrze
– mruczał strażnik. – Zrobiłem zdjęcie chłopcom grającym w piłkę –
tłumaczyłem. – Jesteśmy turystami, zwiedzamy miasto – Bez
pozwolenia zdjęć u nas robić nie można! – rzekł z naciskiem. –
Przecież to niewinne zdjęcie. Chłopcy, piłka, taki mały stadion
Chcę pokazać w Polsce. Halina syknęła przez zęby, żebym się
przestał z nim kłócić, bo mnie jeszcze zamknie. Nie musiała mi tego
mówić, sam widziałem jak oficer guardia civil zaciska szczęki. –
Bardzo przepraszam – powiedziałem robiąc „dobrą minę”, mimo iż
miałem pietra. Na wszelki wypadek wymacałem w tym czasie za plecami
aparat fotograficzny, i próbując się pozbyć dowodu winy, otworzyłem
dyskretnie klapę, poluzowałem taśmę filmu tak, aby dotarło do niej
jak najwięcej światła, potrzymałem kilkanaście sekund i zamknąłem.
Straciłem ze trzydzieści zdjęć, ale dzięki temu niczego mi nie
udowodnią. Nie byłem pewny, czy z naświetlonej błony filmowej –
cyfrowych aparatów wtedy jeszcze nie było – możn
Sklep: ksiegibarneja.pl
Cena:
46.70
44.37
PLN
Przejdź do sklepu